Pensjonat to Świątynia – Zapis 56

Sen z 20.03.2020
Byłam z partnerem w domu, przygotowywałam się do wyjazdu, ale jeszcze mieliśmy jechać na zakupy po produkty do sałatki z kurczaka, bo ta, co zrobiłam, była bardzo dobra i chciałam rodzinie zrobić taką samą na czas mojego wyjazdu. Później byłam już w samochodzie ze szwagierką i kimś jeszcze, jechaliśmy takim ciemnym monster-truckiem, wiem że takim, bo jak wchodziłam czy wychodziłam z auta, to było ono strasznie wysokie i takie, jak wypasiony ekstremalny samochód terenowy. Jechałam z tyłu z pięcioletnim dzieckiem i psem. Pies był jasnego ubarwienia i był bardzo miły. Jechaliśmy przez las, droga była prawie niewidoczna albo wyznaczał ją coś jak bruk, z poukładanych dużych otoczaków w różnych odcieniach, wyglądało to jak mozaika, przejeżdżaliśmy też przez polanę, gdzie na ziemi był ułożony z piasku wzór. Nie wiem jak go opisać, ale skojarzył mi się z mnichami, co wysypują takie cuda na posadzce z piasku. Był okrągły i wielki na kilka metrów. Tam ten pies wyskoczył z samochodu, bo chyba zobaczył coś w tym kręgu, kazali mi go łapać, złapałam go i przyniosłam do auta, na głowie w sierści miał 3 kleszcze albo jakieś owady, stwierdziłam, że później wyciągnę. Pies za karę siedział teraz na przodzie pod nogami kierowcy.

Jak dojechaliśmy do celu, okazało się, że ten pensjonat to też jakieś muzeum czy Świątynia, ściany były pokryte pismem bądź pismem obrazkowym (piękna kaligrafia, pismo zajmowało powierzchnię kwadratu, a dookoła był jeszcze ozdobnik z jakiś wzorów), niestety nie mam odnośnika, co to mogło być, we wszystkich pomieszczeniach widziałam coś na ścianach albo na komódkach przy ścianach (ja wiem co to było, bo zapytałam kogoś, czy to jest „to”, ale odpowiedział, że nie, że to nie jest „to”, tylko że mam dziurę w pamięci, ale wyraźnie słyszałam i to, co mówię, i to, co mi ktoś odpowiedział). Jak weszłam chyba do jadalni i podeszłam do jakiejś szafo-komody (była na całej ścianie) i otworzyłam drzwi czy szufladę, sprzątaczka mnie upomniała że jeszcze ta sala nie jest otwarta (wyglądała jak Indianka, Eskimoska, może Tybet). Wyszłam z pensjonatu, byłam z koleżanką Anetą, budynek należał do jej matki, chciałam się rozpakować, ale udałyśmy się na miasto, było bardzo stare i piękne. Idę i nagle czuję, że coś mnie chlapie z tyłu, a to było dwóch facetów, którzy pryskali butami na mnie mokrym śniegiem, więc przepuściłam ich do przodu, żeby nie brudzili mi sukni i dalej szłyśmy już spokojnie. Byłam ubrana w długą szeroką białą suknię, jak buddyjski mnich, trzymałam ją po bokach i machałam materiałem, bo było mi przyjemnie, i byłam boso, a było dużo śniegu i był mokry, a ja w ogóle nie czułam zimna. Tylko ja byłam w białej sukni i bez butów. Chodziłyśmy uliczkami, między lokalami, ale nigdzie nie weszłyśmy, bardzo mi tam się podobało, poprosiłam Anetę o zdjęcie przy śmietniku, bo był cały wypełniony niebieskimi workami, a obok stały trzy zielone walizki. Jak wracałyśmy z tego spaceru, to ten śnieg nie dawał mi spokoju i to że cały czas chodzę bez butów i co z odmrożeniami, ale pomyślałam, że 12 stopni mi nie zaszkodzi w żadnym razie, a tak naprawdę to jest sztuczny śnieg, bo chyba był zbierany do czyszczenia, żeby jutro znowu go rozsypać